Recenzja nowofalowej płyty z roku 1985, zespołu twórcy muzyki filmowej – Danny’ego Elfmana.
Nazwa: | Oingo Boingo – Dead Man’s Party |
Data wydania: |
październik 1985 |
Lista utworów: |
Just Another Day, Dead Man’s Party, Heard Somebody Cry, No One Lives Forever, Stay, Fool’s Paradise, Help Me, Same Man I Was Before, Weird Science |
Ocena: | 5/10 |
Prym w muzycznym horrorze wiedzie psychobilly i horror punk, jednak okazuje się, że inne gatunki też mogą wprowadzić w odpowiedni klimat. Na warsztat wziąłem płytę nowofalowego zespołu Oingo Boingo – „Dead’s Man Party„. Została wydana w roku 1985 przez wtedy jeszcze niezależną wytwórnię MCA Records. Wokalistą i frontmanem Oingo Boingo był Danny Elfman – twórca znany głównie jako autor muzyki filmowej – niewdzięczna rola, bo mimo wielkiego wkładu i szerokiej rozpoznawalności twórczości, jego nazwisko nie jest tak znane, jak być powinno. Jego dzieła to m.in. muzyka do takich filmów jak Sok z żuka, Edward Nożycoręki czy Buffy postrach wampirów (zobacz kompletną listę). Jednak najbardziej rozpoznawalny jego utwór, tym razem niezwiązany z horrorem, to motyw przewodni serialu The Simpsons. W jego muzyce można spotkać się z wieloma instrumentami – nie lubi się ograniczać do podstawowego brzmienia. W Dead Man’s Party oprócz gitar i perkusji spotkamy się z sekcją dętą – trąbką, saksofonami i puzonem. Za gitary odpowiadał Steve Bartek, członek grupy grającej psychodelicznego rocka w latach 60. – Strawberry Alarm Clock – znanej głównie z ich hitu Incense and Peppermints. Duet ten zajął się również produkcją albumu.
Pierwszą rzeczą, którą widzimy po kupnie płyty, jest okładka. Przedstawia ona kilka szkieletów – damy i jegomoście imprezujący w kolorowych ubraniach. Jest to oczywiste nawiązanie do meksykańskiego święta Dia de los Muertos – ichiejsze Święto Zmarłych, jednak w przeciwieństwie do kultury Europy jest to święto radosne, miejscami wręcz kiczowate i bliżej temu do naszych urodzin. Owa okładka doskonale pokazuje z czym mamy do czynienia – czysty horror, ale podany w lekki i zabawny sposób, tak jak i Święto Śmierci.
Tak więc wkładamy płytę do odtwarzacza i ruszamy. Pierwszy utwór – „Just another day” – zaczyna się niepozornie, słowami, że „istnieje życie pod ziemią” – swego rodzaju wstęp do płyty. Ciekawe riffy, popisy na gitarze, solówki, Danny, który potrafi piszczeć jak i śpiewać niskim głosem. Praktycznie przez większość piosenki w tle słyszymy monotonny motyw klawiszowy, który jednak jest tak sprytnie ukryty w pozostałych dźwiękach, że nie przeszkadza, a tworzy interesujący, nowofalowy klimat. Tekst jest dość depresyjny, z klimatem bezradności, jednak przez ciężkie chmury pogodzenia się z losem przedzierają się promienie słońca. Nie jest przesadnie wybitny, nie uczy nic nowego, ale artystycznie mi przypadł do gustu. Ta „jedynka” na albumie jest zarazem moim ulubionym utworem.
Kolejnym utworem jest utwór tytułowy, wydany również jako singiel, czyli „Dead Man’s Party„. Tutaj po raz pierwszy instrumenty dęte grają ważną rolę. Rytmiczne, zbalansowane, więc nie czuję się jak na występie orkiestry KWK Kleofas, idą w kierunku techniki stacatto – wyszło im świetnie. Wesoła muzyka i mroczny, jednak nie do końca poważny tekst; nie ma co się dziwić, w końcu to nie album o okultystach wywołujących demony, a bardziej o beztroskim spacerze „z truposzem na ramieniu„. W pewien sposób przywołuje to skojarzenia z horrorami klasy B, a to sytuacja podobna jak do kina Bollywood – tak absurdalnie słabe, że aż warto oglądać. Mowa oczywiście o atmosferze, nie o samym utworze, przed którym chylę czoła. Przez ten tekst, po atakach terrorystycznych w 2001 roku, utwór został wpisany na listę piosenek, których odtwarzanie w stacjach radiowych jest niestosowne, obok takich hitów jak „Lucy in the Sky with Diamonds” czy „Hey Joe”. Doborowe towarzystwo! Wpis na tę listę świadczy o pewnej popularności, a sama lista… Jak się chce coś źle zrozumieć, to tak będzie. Piosenka została użyta w filmie komediowym Powrót do szkoły.
Kolejna ścieżka i dochodzimy do „Heard somebody cry„. Utwór jest spokojniejszy niż reszta płyty, ale balladą ciężko to nazwać. Odstaje poziomem od poprzednich dzieł (a nie boję się tu użyć tego słowa), niestety na minus. Tendencyjny tekst, nieporywająca muzyka – brzmi to jak demo utworu, które zostało porzucone. Refren jest w pewnym stopniu lepszy, ale nie pomaga to ogólnemu wizerunkowi. Instrumenty dęte grają podobną rolę, jak we wcześniejszym utworze, ale tu już nie są tak dobrze wtopione.
„No one lives forever” to kolejny utwór użyty w filmach – tym razem w Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną 2 i jednym z filmów o duchu Kacprze. Słychać tu wpływy ska, jednak na tyle wyważone, że osoby, które nie lubią tej muzyki i tak mogą znaleźć w tym coś dla siebie. Elfman mniej śpiewa, a za to częstuje nas melorecytacjami. Atmosfera horroru jest zrobiona profesjonalnie, ale czegoś w tej piosence brakuje. Wrażenie ogólne dobre, może nawet bardzo dobre, ale czuję, że gdyby została dopracowana, to mógłby z tego wyjść hit.
„Stay” jest utrzymany w łagodnych klimatach. Tym razem jest lepiej niż „Heard somebody cry” – jest dopracowana, bardziej melodyjna, ale dużym minusem jest schematyczność. Schemat muzyczny to ABABABB i koniec, a tekst, który się opiera o fragment „This is not” w każdym wersie, czyni ten utwór jeszcze bardziej przewidywalnym. Dobre do poduszki, do słuchania w tle, ale tylko tyle. Została użyta na szklanym ekranie, w telenoweli brazylijskiej Supermodelka. Ciekawe kiedy? Żeby się dowiedzieć, trzeba przejrzeć 196 odcinków. Kto się podejmie?
W „Fool’s paradise” Danny ponownie melorecytuje, bas wysuwa się na prowadzenie. Gdyby nie saksofony to byłby to utwór dość surowy. No właśnie, instrumenty dęte są fajne na początku, ale z każdym utworem widać coraz wyraźniej brak pomysłów. Pojawia się uczucie „skąd ja to znam?”. Polubiłem wokal w refrenie – szkoda tylko, że jest taki krótki.
„Help me” zaczyna się bez pazurków, ale porywa szybkim i skocznym refrenem. Przebija się tu dość ciekawa gra perkusisty – zajmuje wiele ważniejsze miejsce w tej piosence niż w pozostałych utworach. Ponownie bas gra tu ważną rolę. Po kilku słabych utworach, mamy tu coś świeżego – coś dla czego warto tę płytę przesłuchać. Dłuższa solówka na saksofonie, interesujące outro piosenki prowadzone przez werbel – gdyby tylko takich momentów było więcej, to album odniósłby wiele większy sukces.
Z „Same man I was before” biją, aż zanadto, lata 80. – perkusja brzmi jak robiona na Amidze, gitar jak na lekarstwo, sekcja dęta znów ta sama. Pojawiają się kobiece chórki, niezbyt ciekawe, zwyczajne. Mimo tych dodatkowych elementów, to znów nuda, nuda, nuda. W skali płyty utwór się wyróżnia, w skali globalnej takich utworów są setki. Moje pierwsze skojarzenie to kiepskie The Bottom Line nagrane przez Micka Jonesa, które chciałbym wyrzucić z pamięci, a szczególnie teledysk. Nawet rok nagrania ten sam. Cóż, taki styl był wtedy: zachwyty nad wykorzystaniem elektronicznego brzmienia, które jednak jeszcze nie było gotowe do wejścia w świat muzyki. Może wtedy to było dobre, teraz nie. „Ołułołuołuło” też nie jest dobre. Nigdy. Koniec utworu to stopniowe wyciszenie, co jest pozytywnym akcentem, bo obawiam się, że bez tego piosenka by jeszcze trwała kilka godzin.
Ostatnia piosenka to miła niespodzianka, mimo ponownej obecności wczesnoindustrialnej perkusji. Mowa o „Weird science„. Powróciły ostrzejsze gitary, bas wygrywa monotonny, grobowy rytm, takim też rytmem częstuje nas klawiszowiec. Myślę, że to bardzo dobre połączenie wspomnianych popowych klimatów lat 80. z rockiem. Utwór nie cieszy się uznaniem fanów patrzących przez pryzmat reszty dokonań zespołu, jednak z poziomu spojrzenia z boku, a takim jest moje, jest jednym z najbardziej udanych kawałków na tej płycie. „Weird Science” zostało wykorzystane w filmie (znów!) pod tą samą nazwą, a w Polsce znanym jako Dziewczyna z komputera (opowiada o dwóch nerdach, którzy zaprogramowali dziewczynę; coś w rodzaju polsko-niemieckiego serialu WOW – w tym kiczu jest metoda!). Mnogość utworów wykorzystanych w filmach nie powinna dziwić, bo pamiętajmy, że Danny zajmuje się głównie muzyką filmową. Był to przy okazji jedyny wydany singiel z „Dead’s Man Party”.
Pora na podsumowanie. W albumie znajdziemy dobre momenty, ale reszta jest tak potwornie przewidywalna, że nim jeszcze usłyszymy utwór, to wiemy jak będzie brzmiał. Czy warto sobie tym zawracać głowę? Zdecydowanie. Nawet jeśli nie całą płytą, to przynajmniej tymi kilkoma utworami. Reszta brzmi jakby była niedokończona, wymuszona na szybko przez wytwórnię. Może właśnie tak było? Ta mieszanka jakościowa jest dla mnie czymś dziwnym. Z pewnością można ją polecić fanom nowofalowych brzmień, horroru z nutą zabawy, a także po prostu ludziom poszukującym nowych brzmień (nawiązując do tej lepszej części). Elfman, kompozytor wszystkich utworów, wykonał w części dobrą robotę, ale wolałbym to widzieć jako minialbum, po odrzuceniu tych nudnych fragmentów. Może być problem z zakupem albumu w Polsce, jako że grupa jest w Polsce niszowa. Warto jednak po nią sięgnąć – dobra zabawa z klimatem kościotrupów i duchów gwarantowana.
Grupa rozpadła się po jakimś czasie – po zmianie nazwy na Boingo wydali jedną płytę, Elfmanowi padło na słuch z powodu zbyt głośnej muzyki i obawiając się, że ogłuchnie całkiem rozwiązał ten projekt. Warto obejrzeć pięciominutowy film, do którego „Oingosi” są autorami muzyki, wraz z porywającym „Don’t go in the basement”. Mowa o „Face like a frog” Sally Cruikshank (link do filmu na oficjalnym kanale twórczyni; wspomniany utwór znajduje się w pozycji 2:30), surrealistycznej artystki, która przedstawia świat bliski światowi snu (z którego ponoć czerpie inspiracje) czy też bliski psychodelicznej wizji.
Ta płyta mogła być hitem. Szkoda, że mogła, ale nie jest. Nie jestem fanem dawania oceny płycie, nie lubię takiej liniowości, ale spróbuję: 8/10 dla lepszej części, 3/10 dla gorszej. W przybliżeniu średnia ocena to 5/10.